Wkładam do głowy poukładane w zdania literki z książek i moja głowa oddaje mi tę energię w postaci tego samego. Mam poczucie, że pisanie od zawsze jest po prostu moją potrzebą. Jestem, więc piszę. Piszę, więc jestem. Mam jednak pewien dylemat. Bo jeśli myśl jest energią, a energię uznamy za materię, to jestem przywiązana do materii. Z pisaniem rzecz ma się zupełnie inaczej niż np. z malowaniem. Malowanie także jest procesem tworzenia, ale chcąc być najbardziej efektywnym w tym procesie, trzeba całkowicie zapomnieć o sobie i oddać się temu procesowi bez reszty. Żeby jednak precyzyjniej wyrazić swoją myśl, zamiast „trzeba”, powinnam użyć słowa „można”. W przypadku pisania nie można odłączyć się od myśli, a myśli nie można odłączyć od energii od wyrazów, w które myśl się układa. Czy to znaczy, że jeśli chcę zwiększyć swoje połączenie ze sobą, powinnam z pisania zrezygnować?
Kilka dni temu straciłam dość długi tekst. Pozwoliłam sobie nawet z tej okazji na cierpienie, które objawiło się silną potrzebą odczuwania bólu w samotności. To mi pokazało jak silne jest moje przywiązanie do tego co piszę. Prawdopodobnie moje teksty są czymś, z czym się utożsamiam. Chciałabym być czysta, pusta. Czytałam w mądrych książkach na temat duchowości o tym, że dobrze jest odczuwać szczęście i nie być przywiązanym tym samym do rzeczy materialnych. Pomyślałam: cóż za wspaniałe wyzwanie! Zaczęłam odłączać się od rzeczy, które miałam, ale robiłam to tylko w swojej głowie. Pomyślałam, że to wspaniała idea, żeby oczyścić się z nadmiaru posiadanych rzeczy, żeby otworzyć się na nowe możliwości. Niewiele jednak zrobiłam poza spakowaniem wszystkich rzeczy i zrezygnowaniem z wynajmowania mieszkania. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy z tego, że wkraczam w ten sposób na ścieżkę nomadycznego życia. To był moment, w którym zrezygnowałam z przywiązania, jednak nie do rzeczy materialnych, ale do elementów życia, które powodowały, że dbałam o podtrzymywanie ucieczki przed sobą.
Jakiś czas później podczas lektury kolejnej książki o podobnej tematyce, znalazłam tam stwierdzenie, że głupcy myślą, że pozbycie się rzeczy wprowadzi ich na ścieżkę duchowości. Okazuje się, że zupełnie nie to jest celem. Co nim jest? Brak przywiązywania się do tego co mamy, ale warto dodać, że nieposiadanie dużej ilości rzeczy znacznie w tym pomaga. Do dzisiaj marzyłam o kupnie swojego domu na Maderze. Madera jest wspaniałym miejscem, które odczuwa się wszystkimi zmysłami. Marzyłam o wejściu w posiadanie jej części. Dzisiaj zrozumiałam, że posiadanie na własność domu na Maderze, nie uczyni ze mnie lepszego człowieka. Nie potrzebuję też swojego domu, żeby doświadczać piękna Madery. Mało tego, jest to pragnienie, do którego się przywiązałam, a które powodowało we mnie projektowanie przyszłości, które, jak pisałam w poprzednim poście, wiąże się z odczuwaniem smutku. Fakty są takie: nie mam domu na Maderze. Czy będę go miała w przyszłości? Nie mam pojęcia. Czy dobrze jest mieć marzenia? Nie mam pojęcia. Z tego co napisałam przed chwilą, wynika że chyba nie. Mam wrażenie, że zapominanie siebie i wchodzenie w każdą chwilą tak, jakby przed chwilą się narodziło, jest istotą życia. Na tym chcę się koncentrować. Na pozbywaniu się pragnień i redukowania dążenia do przyjemności.
Wciąż się gubię, ale dużą radość stanowi dla mnie odnajdywanie siebie. Jakby za każdym razem rozpościerał się przede mną wspaniały krajobraz, jakbym czuła na skórze promienie słońca, ciepły wiatr, który z wdziękiem zaprasza do tańca i bogactwo zapachów pięknej łąki i kwitnących drzew. Trzeba jednak mieć świadomość, że choćby najmniejsza chęć uchwycenia tego piękna, w mgnieniu oka rozproszy niezwykłość tego doświadczenia. Doświadczać piękna bez świadomości jego doświadczania, oto prawdziwa sztuka.
Zdjęcie to autoportret wykonany w Teatrze Cinema. Zachęcam też do zostania moim Patronem. Link tu.